Święta Joanna Beretta Molla


Gdy czwarte dziecko pod sercem Joanny miało 2 miesiące, lekarz odkrył w jej łonie złośliwy guz, włókniak. By ratować jej życie lekarze musieliby usunąć macicę i rozwijające się w niej życie. Joanna, która miała wtedy 39 lat, stanowczo oświadczyła, że leczeniem siebie zajmie się po urodzeniu dziecka. Była chirurgiem i pediatrą, zatem zdawała sobie sprawę, że tylko jedno życie jest możliwe do uratowania. Do ostatnich swoich dni towarzyszyła trójce małych dzieci i mężowi z wielką pogodą ducha. Wybrała życie. Wkrótce po urodzeniu dziecka odeszła do Pana po wieczną nagrodę. Dzisiaj, z nieba, dodaje odwagi tym matkom, które przeżywają trudności w czasie oczekiwania na urodzenie dziecka. Źródło: deon.pl

     - Joanna jest dla mnie osobą najsłodszą, z którą miałem łaskę żyć przez siedem lat. Jest moją małżonką, mamą moich dzieci. Z drugiej strony, jest matką dla tak wielu. Wiele osób, zwraca się do niej, jak do mamy i przyjaciółki. Ze względu na uznanie jej przez Kościół za świętą, również ja przyklękam przed nią. Jednak, jeśli mam być szczery, to wyznam, że ona nadal jest moja Joanną – tak o żonie, Joannie Berettcie Molli, kanonizowanej 16 maja 2004r. mówi jej mąż, Piotr Molla, w rozmowie z Elio Guerriero w książce „Joanna kobieta mężna. Błogosławiona Joanna Beretta Molla we wspomnieniach męża”.

Patrzę na fotografię, zdobiącą okładkę książki. Na niej młoda, uśmiechnięta, pełna życia i wdzięku kobieta – Joanna Molla. Ma na sobie sportowe ubranie. Wdzięcznie przykucnęła na zboczu górskim, które otula pokrywa śniegu. Obok niej szczupły mężczyzna. Położył rękę na jej ramieniu. Patrzy z uśmiechem na jej jasną twarz. To mąż Joanny – Piotr. Są sobie bliscy. Kochają się. Tę radość, wypełniającą ich życie, przerwie wkrótce, trudne do zrozumienia, cierpienie i niespodziewana śmierć Joanny, po narodzinach ich czwartego dziecka.

Joanna Beretta przyszła na świat 4 października 1922r. w Magencie, nieopodal Mediolanu, jako dwunaste dziecko Marii i Alberta Beretty. Rodzice dochowali się trzynaściorga dzieci. Troje z nich zabrała tak zwana hiszpańska grypa, dwoje zmarło w bardzo wczesnym dzieciństwie. Pozostałe ośmioro uzyskało, dzięki staraniom rodziców, gruntowne wykształcenie: Amalia została pianistką, Francesco inżynierem, Ferdinando lekarzem, Enriko lekarzem i kapłanem Zakonu Ojców Kapucynów, Zita farmaceutką, Giuseppe inżynierem i kapłanem, Joanna lekarką, a najmłodsza Virginia również lekarką i siostra zakonną. Po ślubie rodzice Joanny zamieszkali w Mediolanie, nieopodal klasztoru Ojców Kapucynów, który stał się dla nich miejscem duchowego wsparcia. Przez lata, będą stanowić, wzorowe małżeństwo, budujące swoją jedność i miłość na modlitwie i pracy. – Następnie przychodził czas, na kolejny ważny moment naszego rodzinnego życia – wspominał brat Joanny Giuseppe Beretta – Chodzi o odmawianie różańca. Tatuś na stojąco, przed obrazem Matki Bożej, a obok niego starsze dzieci. Natomiast my, młodsi, obok mamy, która pomagała nam odpowiadać aż do chwili, dopóki nie zasnęliśmy, wsparci o swoje kolana.

Po trzech latach, rodzina przenosi się do Bergamo, gdzie ojciec kupił dom z ogrodem, niedaleko domu teściów. Tam Joanna zaczyna uczęszczać, do szkoły podstawowej ( w tych latach, największy wpływ duchowy, maja na nią, siostry kanoniczki ) potem do gimnazjum Paolo Sarpi. Wrażliwa, kochająca dom rodzinny, chętnie spędza czas, grając na pianinie, malując i obcując z przyrodą (szczególnie lubi góry).

Prawdziwy przełom w rozwoju duchowym Joanny, nastąpił wraz ze śmiercią najstarszej siostry – Amalii. Rodzice, podjęli wówczas decyzję, o czasowej przeprowadzce do Genewy, aby umożliwić dzieciom dostęp do tamtejszego uniwersytetu. Joanna kontynuowała naukę, w gimnazjum Sióstr Świętej Doroty. Tam pogłębia swoją formację religijną. W dzienniczku znamienne słowa: – Podejmuję święta obietnicę, czynić wszystko dla Jezusa. Wszystkie moje czyny, jakikolwiek trud, wszystko ofiaruję Jezusowi (…). proszę Pana Jezusa, aby mi dał zrozumieć, swe wielkie miłosierdzie. Codzienne uczestnictwo we Mszy św. , lektura słowa Bożego i prowadzenie najmłodszej grupy dziewcząt w ramach Akcji Katolickiej to wszystko czyni jej udział w życiu Kościoła, pełniejszym. Po ukończeniu liceum, Joanna rozpoczyna siedmioletnie studia medyczne. Ten okres w jej życiu, zostaje naznaczony ciosem, jakim jest dla niej śmierć rodziców, których traci w 1942r.

W 1952r. uzyskuje specjalizację z pediatrii. Swoja pracę traktuje, bardzo poważnie. Mówi o niej: – W dzisiejszych czasach, powierzchowność zaistniała niestety również w naszej profesji. Leczymy ciało, lecz bardzo często czynimy to bez kompetencji. I dalej wzywa: Solidnie studiujmy na swoim kierunku; Bądźmy uczciwymi lekarzami wiary; Praktykujmy wrażliwą troskę o naszych braci godnych delikatności; nie zapominajmy o duszy pacjenta. W tym czasie, Joanna myśli o wyjeździe na misje do Brazylii, chcąc iść w ślady swojego brata Enrico (ojca Alberta). Słabe zdrowie i wyraźne wskazówki ojca duchownego, odwiodły ją jednak od tego pomysłu. – Jeśli kapitalne dziewczęta, nie będą wychodziły za mąż – mówił ks. Ceriani – a będą to czyniły, tylko te z ptasimi móżdżkami, to pytam, jakie będziemy mieć rodziny? Odpraw nowennę zastanów się i podejmij decyzje. Joanna Berettta wybiera małżeństwo.

Piotr Molla, z wykształcenia inżynier mechanik, wicedyrektor „Staffa” wielkiej fabryki zapałek w Magencie, kilkakrotnie widywał młodą, atrakcyjną lekarkę Joannę Berettę w szpitalu w Magencie i w ambulatorium w Mesero. Na dobre los zetknął ich w 1954r. właśnie w Mesero, podczas Mszy prymicyjnej ojca kapucyna Lino Garavaglia oraz przyjęcia wydanego z tej okazji. Bogu niech będą dzięki za to spotkanie – wspominał moment zakochania Piotr Molla. – Miałem do czynienia z osobą wyjątkowo czystą i pełną gracji. Joanna, z właściwą sobie otwartością, pisze do ukochanego, w jednym ze swoich pierwszych listów: „ Naprawdę, chciałabym uczynić Cię szczęśliwym i być taką, jakiej pragniesz: dobrą, wyrozumiałą i gotową do poświęceń, których będzie wymagało od nas życie”. Chciała być, jak dzielna niewiasta z Księgi Przysłów, której ufa serce małżonka, a ta czyni dobro dla niego, po wszystkie dni życia. Nie czuła się godna tej miłości. Bała się, czy zdoła uczynić Piotra szczęśliwym. Modliła się: Panie, (…) zaradź i pomóż mi stać się żoną i matką, jaką Ty sam chcesz, oraz jakiej pragnie również Piotr. Gorąco zapewniała, że zniesie wszystkie trudy dla niego. W kwietniu 1955r. nastąpiły zaręczyny, a 24 września 1955r. Joanna i Piotr, stanęli na ślubnym kobiercu, poprzedzając tę uroczystość modlitewnym triduum.

Młodzi małżonkowie, zamieszkali w Ponte Nuovo. Czas wielkiego święta, zastąpiła zwykła a niezwykła, bo przesycona autentycznym uczuciem, codzienność. Piotr, jako kierownik w zakładach „Staffa”, pracuje dużo i często wyjeżdża za granicę. Joanna podejmuje praktykę lekarską. Bierze udział w pracach Akcji Katolickiej, jako przewodnicząca kobiet. Często gości w Ponte Nuovo rodzinę i znajomych. Dba o utrzymywanie stałych kontaktów korespondencyjnych z rodzeństwem, a podczas nieobecności męża, pisze do niego codziennie listy.

Pierwsze dziecko Piotra i Joanny, chłopiec Pierluigi, przychodzi na świat 19 października 1956r. Po roku rodzi się, Maria Zita (Mariolina), a dwa lata później Laura. Joanna z radością przyjmuje trud macierzyństwa, zna wartość życia. – Joanna i ja, pragnęliśmy mieć więcej niż tylko jedno dziecko.- mówi Piotr – (…) Ona pojmowała narodziny dziecka, jako łaskę, którą Pan Jezus udziela małżonkom.

Opieka nad trojgiem dzieci, praca zawodowa i społeczna, trudności dnia codziennego, nie wypaliły w Joannie, żaru miłości małżeńskiej i macierzyńskiej. Płonął on jakby coraz bardziej. Pomiędzy obowiązkami chętnie oddawała się swoim pasjom – malarstwu i grze na pianinie. Bardzo lubiła też wyjeżdżać z dziećmi do miejscowości Courmayeur, wędrować z nimi po górach, jeździć na nartach…Żałowała często, że mąż zajęty pracą, nie może uczestniczyć w tym wypoczynku. Delikatna i czuła, troszczy się bardzo o jego zdrowie. Tę wspólną harmonię, przerywa nagły cios.

W połowie 1961r.Joanna, jest ponownie w stanie błogosławionym. Małżonkowie oczekują kolejnego dziecka z radością. Jak zwykle, początek ciąży, jest dla Joanny trudny. Szybko okazuje się, że nie są to kłopoty przejściowe. Diagnoza, wykazuje włókniaka macicy. Zdając sobie sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa, prosi stanowczo: – Gdyby trzeba było wybierać, między mną a dzieckiem – żadnych wahań. Żądam, abyście wybrali dziecko. Ratujcie dziecko! A ratunkiem dla niej samej, jak stwierdzili lekarze, było przeprowadzenie rozległej operacji, która wiązała się jednak z zabiciem jej nienarodzonego dziecka. Jako lekarz i matka, Joanna, nie wyraża na nią zgody. Na początku września, przeprowadzono więc operację, która nie groziła życiu dziecka, ale tylko pozornie zakończyła się sukcesem.

21 kwietnia 1962r. rodzi się zdrowe, czwarte dziecko państwa Mollów – Gianna Emanuela. Stan zdrowia matki, zaczął się jednak pogarszać gwałtownie, a siedem dni później Joanna Beretta Molla umiera. Ma wówczas 39 lat – Ciągle jeszcze widzę Joannę, która rankiem w Niedzielę Zmartwychwstania 1962r. leży na oddziale położniczym, w szpitalu w Monzie i z taką trudnością, bierze w ramiona podane dziecko. Potem je całuje. Patrzy na nie ze smutkiem i cierpieniem. To był dla mnie znak, że będzie musiała je osierocić – wspomina Piotr Molla.

Po śmierci Joanny, Piotr – jak sam mówił – uchwycił się wiary, modlitwy i ufności w Opatrzność Bożą. W tych najtrudniejszych dniach, sięga też po notatki swojej żony. Na jednej ze stron, odnalazł słowa, adresowane poniekąd do nas: Miłość i ofiara – pisała Joanna – są tak ściśle związane ze sobą, jak słońce i światło. Nie można kochać bez cierpienia i cierpieć bez miłości. Spójrzcie na matki, które naprawdę, kochają swoje dzieci. Jakże wiele ponoszą ofiar! Są gotowe do wszystkiego, również do ofiarowania własnej krwi. A Jezus! Czyż On, nie umarł za nas na krzyżu, właśnie ze względu na miłość? To przez krew, ofiara zostaje potwierdzona i w ten sposób potwierdza się miłość.

Ps. Odpis artykułu z „List do Pani” czerwiec 2004 nr 6.

  Rita Fedrizzi z północy Włoch

W szóstym numerze tygodnika „Niedziela” z dnia 6 lutego 2005 r. ukazała się, następująca informacja – tytuł: – „Umarła, aby jej dziecko mogło żyć”.

Postąpiła tak, jak Maksymilian Kolbe w Oświęcimiu” – powiedział abp. Elio Sgreccia o 41 letniej Włoszce, która zmarła 24 stycznia 2005 r. br. Wskutek nieleczonej choroby, gdyż leczenie groziło przerwaniem ciąży. Rita Fedrizzi z północy Włoch, matka dwóch chłopców w wieku 12 i 10 lat, urodziła trzy miesiące temu trzecie dziecko.

Gest miłości i wiary, dzięki któremu zatriumfowało życie”- napisał watykański dziennik L’Osservatore Romano.

Jedyną terapią, nie jest aborcja, lecz wiara” – powiedział proboszcz, podczas pogrzebu. W wywiadzie dla La Republica, abp. Sgreccia – przewodniczący Papieskiej Akademii Życia powiedział o geście „heroicznym i godnym szacunku, przed którym należy schylić czoło. Jest on trudny do zrozumienia, jeśli ma się materialistyczną wizję życia” – dodał hierarcha. Jego zdaniem, kobieta nie osierociła swych dzieci. „ One wiedzą, że mama poświęciła się, aby dać życie braciszkowi. Pozostaje im miłość ojca, rodziny, a także parafii i całego Kościoła” – powiedział przewodniczący Papieskiej Akademii Życia.

 Świadectwo Albiny

 Jestem matką piątki dzieci. Nie było mi łatwo wszystkie je urodzić – miałam pięć cesarskich cięć. Zawsze pragnęłam mieć dużo dzieci. To mama nauczyła mnie miłości do nich, sama też pochodzę z rodziny, gdzie było pięcioro rodzeństwa. Moje pragnienia podzielał mąż, człowiek dobry i ofiarny, autorytet dla dzieci. 

Już po trzecim porodzie lekarze informowali mnie o niebezpieczeństwie związanym z kolejną ciążą, ale i tak zdecydowałam się na czwarte dziecko. Oddałam zarówno je jak i siebie, opiece Matki Bożej i św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Wierze, że dzięki ich wstawiennictwu mamy dziś wspaniałego Grzesia. 

Z kolejną, piątą ciążą było jeszcze trudniej, już od samego początku pojawiły się bóle i krwawienia. Pomimo respektowania zaleceń lekarza, krwawienie nie ustępowało, musiałam więc skorzystać z pomocy szpitalnej. Tego dnia, kiedy się tam zjawiłam, akurat nie było mojego lekarza. Przyjął mnie młody i niedoświadczony położnik. Stwierdził poronienie. Trudno mi było w to uwierzyć, pytałam na jakiej podstawie tak twierdzi, lecz on mnie przekonywał, że ma rację. Domagałam się badania USG – powiedziano mi, że ultrasonograf właśnie się popsuł. Pozostało mi tylko czekać na oczyszczenie macicy, a to mogło się odbyć dopiero za sześć godzin. 

Pogodziłam się z myślą, że moje dziecko umarło. W ciągu chwili zmieniły się plany na przyszłość i świat jakby zmienił barwy. Wszystko poszarzało i przestało mieć znaczenie. Tak się miało stać – pocieszałam się – Bóg przecież czuwa nade mną i wie, co jest dla mnie dobre. Przecież wie, że rozpoczęłam właśnie studia podyplomowe, rozumie moje zaangażowanie w pracę i niemałą przecież rodzinę… jednak coś nie dawało mi spokoju, coś ciągle we mnie walczyło: Nie poddawaj się, to nieprawda. – Jak nieprawda, przecież lekarz… – No tak to tylko człowiek, a człowiek może się mylić! Wiedziałam, że lekarzom zdarzają się pomyłki, ale dlaczego to właśnie mój przypadek miał być tego potwierdzeniem?… 

Uparta myśl o pomyłce lekarza cisnęła mi się do głowy, a ja z nią walczyłam. Czy to nie była odpowiedź Boga?… Czasem ten głos grzmi jak dzwon, ale my nie umiemy go przyjąć, wydaje nam się, że to nasze myśli, a jednak… Pielęgniarki pocieszały mnie, a ja gdzieś w środku czułam, że tego pocieszenia nie potrzebuję. 

Wieczorem podszedł do mnie ten sam młody lekarz i oznajmił, że nie może zrobić zabiegu oczyszczającego, że jest to bardzo trudne, bo w macicy są 4 blizny z poprzednich ciąż, i że ktoś inny zrobi to jutro. Przepłakałam cały wieczór, ale o północy przywieźli młodą dziewczynę, której umarło dziecko i tak bardzo chciałam jej pomóc, pocieszyć, wesprzeć… 

Nazajutrz okazało się, że USG pracuje i że jest mój lekarz. Badanie wykazało, że serce dziecka bije! Przeżyłam wielki szok. Boże, są cuda na tym świecie! Przecież wczoraj już się zgodziłam… Zginęłoby moje dziecko! Na szczęście do tego nie doszło. Bóg czuwał nad nami - nie moja, ale Twoja wola niech się dzieje, Panie. 

Lekarz mówił mi dalej o zagrożeniach, lecz ja już byłam przekonana, że wszystko będzie dobrze. Jajo płodowe umieszczone było na bliznach, stąd te krwawienia. Przekonywano mnie, że trzeba dziecko usunąć. Z początku przestraszyłam się, ale po zastanowieniu powiedziałam sobie w duch: Nie to nie jest możliwe, Bóg czuwa nad nami i ja nie mogę go zwieść. 

Bóg dał, że minęło zagrożenie. Jajo płodowe wyrosło ponad blizny, wszystko się dobrze potoczyło. Owszem, nie mogłam pracować, nawet chodzić, ale to nic nie znaczyło, wobec tego, że dziecko nadal było pod moim sercem. 

Ofiarowałam to dziecko, tak zresztą jak i poprzednie, Matce Bożej, Ojcu Pio i Aniołom Stróżom, którzy wszyscy się nami opiekowali. 

Teraz widzę, jak wielka była to opieka. To ci patronowie wstawiali się za nami. Przez całą ciążę czułam ich wsparcie i jestem im za to bezgranicznie wdzięczna. W podzięce, synowi daliśmy na imię Michał Wiktor – Michał od anioła, Wiktor od zwycięzcy. 

Nie wiem czy starczy mi życia, aby podziękować Bogu za wielkie rzeczy, które dla naszej rodziny uczynił. Wiem, że to On chciał, żeby te dzieci się narodziły. Wiem też, że każde życie jest święte i my, ludzie, nie mamy prawa go przerywać. 

Chciałabym podkreślić tutaj rolę moich opiekunów, do których uciekałam się w czasie ciąży. Pierwszą była św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Wywarła ona przemożny wpływ na moje życie. Wiem, że św. Teresa pomogła mi i nadal czuwa nad nami. Michała poleciłam także Ojcu Pio. Jego opieka i wstawiennictwo też podtrzymywały mnie na duchu i dodawały sił. Uciekajmy się do naszych świętych, patronów i aniołów, oni są gotowi cały czas nam pomagać. Zawierzmy im całych siebie, a drogi nasze skierują się do Boga.  

Świadectwo Barbary  

        Miałam 31 lat, męża i dwóch synów: dziesięcio- i ośmioletniego, gdy niespodziewanie po raz kolejny zaszłam w ciążę. To był dla mnie szok: znalazłam akurat bardzo dobrą pracę, miałam ambicje zawodowe…

Poszłam do ginekologa, kobiety. Myślałam, że mnie pokrzepi, doda nadziei. Nad drzwiami jej gabinetu widniał napis: Tu się ciąży nie przerywa – tu się ją utrzymuje. Tymczasem rzeczywistość w gabinecie była zupełnie inna. Ze stoickim spokojem pani doktor zakomunikowała mi: Ma pani dwa tygodnie na decyzję – urodzimy dziecko czy usuwamy.

Wyszłam stamtąd i popłakałam się. Wiedziałam, że decyzja należy do mnie, mój mąż nie zamierzał wywierać na mnie żadnych nacisków. To był przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, znikoma wiedza na temat rozwoju dziecka. Nie mówiono o tym w szkole czy w kościele. Usunięcie ciąży traktowano jak… usunięcie zęba ! Któż wtedy myślał o tym, że płód ma duszę i bije jego serce ?

Wracałam pociągiem do siebie do domu, na wieś i przesuwając wzrokiem po umykającym krajobrazie, rozmyślałam. Ostateczna decyzja przyszła błyskawicznie, w ciągu sekundy. Urodzę dziecko !

Teraz myślę, że to było natchnienie Ducha Świętego. Ku ogromnej radości mojej i mojego męża – urodziłam córeczkę. Ma już 22 lata, jest na czwartym roku studiów i wnosi w moje życie wiele radości. Synowie ożenili się i mieszkają osobno.

Siedem lat temu mój mąż umarł na zawał serca. Pozostała mi ta córka , którą mogłam przecież kiedyś zabić. Zostałyśmy same, ona była w pierwszej klasie liceum. Bóg zabrał mi męża, ale nie pozostawił mnie samej i sprawił, że moje życie nabrało innej skali. 

Kiedy jesteśmy młodzi i piękni, nie zastanawiamy się nad starością. Odrzucamy rodzicielstwo: po co się męczyć, rodzić, psuć sobie figurę itp. Ale czas płynie… Cieszę się, że mam troje dzieci, pięcioro wnucząt (szóste w drodze), że mam komu pomagać. I dziękuję Bogu za wszystkie Jego łaski.

Zmarła dając życie - Anna Radosz

  W dwudziestym pierwszym numerze tygodnika „Niedziela” z dnia 27 maja 2007r. ukazała się następująca informacja :

Zmarła 27 – letnia polka Anna Radosz, pochodząca z Nowego Sącza, mieszkanka Szkocji, która będąc w zaawansowanej ciąży, nie zgodziła się na chemioterapię, ponieważ chciała urodzić zdrowe dziecko. W listopadzie urodziła synka Oskara, ale nowotwór zaatakował jej płuca oraz mózg. Bohaterska matka zmarła po sześciu miesiącach od porodu.

    Świadectwo pątniczki

Do Ośrodka Duchowej Adopcji na Jasnej Górze, zgłosiła się w dniu 14 sierpnia 2007r. pątniczka z pieszej pielgrzymki z Białegostoku i złożyła takie świadectwo.

W rodzinie mojej koleżanki miało miejsce następujące zdarzenie. Jej kuzynka miała dwoje dzieci i poczęło się trzecie. Kiedy była w szóstym miesiącu stanu błogosławionego, zachorowała. Badania wykazały, że ma złośliwego raka. Lekarz orzekł, że dziecko musi być usunięte /zabite/, a ona, aby żyć, musi poddać się chemioterapii. Ta chora kobieta zgodziła się na chemioterapię ale nie zgodziła się na zabicie swojego dziecka, twierdząc, że jest osobą wierzącą i ufającą Panu Bogu i wszystko będzie tak, jak On zaplanował. Lekarz stwierdził, że po takiej chemii urodzi potwora, a nie człowieka.

Przyszedł termin porodu. Na salę porodową przyszło wielu lekarzy, studenci medycyny, wszyscy z pytaniem, co ta kobieta urodzi?

Poród był trudny i długi. Kobieta zmęczona porodem – usnęła. Kiedy się obudziła, nie było przy niej dziecka, a tylko obok jej łóżka siedziała pani doktor i płakała. Widząc obudzoną chorą powiedziała „Proszę pani, w pani życiu i życiu pani dziecka, ostatnie zdanie należało i należy do Pana Boga. Tutaj człowiek i medycyna nie mają nic do powiedzenia. Pani synek ma 10 punktów, czyli jest idealny”.

Dziecko się pięknie rozwijało, kiedy miał cztery lat, czytał. Geniusz. A gdy miał pięć lat mama zmarła, nowotwór dał o sobie znać.

Bohaterska matka - Lorraine Allard

W 6 numerze katolickiego tygodnika „Niedziela” ukazała się następująca informacja:

Brytyjka ofiarowała swe życie za życie dziecka. 33-letnia Lorraine Allard w 4 miesiącu ciąży dowiedziała się, iż jej wątroba została zaatakowana przez nowotwór. Mając do wyboru natychmiastowe usunięcie dziecka i rozpoczęcie chemioterapii lub poród, kobieta zdecydowała się wstrzymać swoją terapię do momentu urodzenia dziecka. Jej osoba jest teraz w Wielkiej Brytanii porównywana ze św. Joanną Berettą-Mollą, bohaterską matką kanonizowaną przez Jana Pawła II.

Cesarskie cięcie zaplanowano na 26 tydzień ciąży. – Jeśli ja mam umrzeć, moje dziecko będzie żyć – miała powiedzieć do swego męża Martina. Dziecko przyszło na świat wcześniej, 18 listopada, w 25 tygodniu życia. Nowo narodzony syn Liam ważył około 800 gramów. Dokładnie 2 miesiące po urodzinach, 18 stycznia 2008 r., zmarła matka dziecka. Lekarze sądzą, że rak jelit rozwijał się niepostrzeżenie od kilku lat w organizmie Lorraine.

Martin Allard powiedział gazecie „Daily Mail”, że jego żona od razu powiedziała lekarzom, że nie pozbędzie się dziecka. Gdyby to zrobiła, „straciłaby wolę do walki”. Określana przez media jako bohaterska i bezinteresowna matka, Lorraine Allard mimo postępującej choroby, kilkakrotnie wstawała z łóżka, aby przyjechać do szpitala i wziąć na ręce swego synka. Liam jest czwartym dzieckiem państwa Allard oraz jedynym synem. Trzy córki to: 10-letnia Leah, 8-letnia Amy i 20-miesięczna Courtney. Wcześniak czuje się dobrze i prawdopodobnie na początku marca zostanie wypisany ze szpitala.

Więcej o dziele duchowej adopcji
w innych językach: